— Cicho! — zawołał — a! dość tych niewiast, dość. Biskupi mnie o nie strofują, ja sam kłócę się z sumieniem o nie.
— No — i Ściborzanki byście się wyrzec gotowi? — zaśmiał się niemiec.
Kaźmierz jak zawstydzony oczy spuścił.
— Ona mnie więcej może kocha niż ja ją — rzekł smutnie[1] — I ta będzie dla mnie straconą, przepadły moje wycieczki do Gaju!
— Dziewucha poleci za wami! — szepnął Wichfried — o to bądźcie spokojni.
— A Gedko mnie za nią wyklnie i wydzwoni z Krakowa, jak Wojewodę Szczepana za tę wdowę z Tęczyna.
— Szczepan stary, — odparł Wichfried usiłując rozweselić księcia — to zupełnie co innego. Wdowa téż bałamutka, i w ludziach nie przebiera.
Chwilka milczenia zmieniła usposobienie księcia.
— A ty ją znasz? — spytał Wichfrieda.
— Z dalekam ją widział kędyś! — rzekł niemiec — wydała mi się powabną bardzo. Co gorzéj że, gdyby nie wzrost większy, do Sciborzanki podobna! A co gorzéj jeszcze — dodał — to że za wami pono przepada, i radaby się zbliżyć..
— Cóż znowu! — ofuknął Kaźmierz.
— Naprawdę tak jest — wiedzą ludzie, nie jeden raz mi o tém mówiono — kończył Wichfried[2] — Ledwie się w Krakowie zjawicie, a bę-