Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom II 178.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   174   —

Nie tracił przezto nadziei, by daléj puściwszy,[1] się w lasy, nie wpadł na jakieś poszlaki.
Tymczasem książe Kaźmierz, któremu Wichfried tak w porę przybywał, łowami się zabawiał w okolicy Sulejowa, ale nie myśliwstwo to było a włóczenie się po lasach, bo psów i ludzi brakło. W Sulejowie pomocy żadnéj nie znaleźli. Wichfried przybył samotrzeć. Choć więc lasy w zwierza obfitowały, uchodził im wszystek z przed nosa. Drugiego dnia książe już był bardzo markotny.
Smok który na to patrzał, nie śmiał mówić nic, ale mu pana bardzo żal było.
Po nieszczęśliwych łowach, zamruczał wieczór, że lepiéjby było do Sandomirza powracać.
Zmarszczył się na to Kaźmierz, i milczeć mu kazał.
Po chwili namysłu, zwrócił się do niego. — Jedź ty — rzekł, — nie opowiadając gdzieś mnie zostawił, jedź i przyprowadź z sobą psy i ludzi trocha. A no mnie nie zdradź gdzie jestem, bo chcę tu spocząć.
— Miłościwy panie, — odparł sługa, — a jakże ja was tu samego porzucę — to nie może być.
— Z mnichami i Wiechfriedem cóż mi się tu stać może? — zawołał książe.
— Albo ja wiem — mówił Smok zafrasowany, — mnie się opuszczać was nie godzi.

Uśmiechnął się Kaźmierz. — Jedź, nie pytaj, —

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zbędny przecinek.