Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom II 198.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   194   —

chołkami drzew pokazały się gwiazdy, las stał cicho, wiatr ustał. Zdala gdzieś słychać było wilków wycie.
W lesie spokojnie było, pięknie, tylko żyć — sosny pachniały i brzozy.
Księciu jechać się nie chciało i zawołał pod stary dąb podjechawszy że spocznie tu. Nie sprzeciwiał się niemiec, miał na myśli, gdy Kaźmierz położy się i zaśnie sam pójść drogi szukać.
Lecz stanąwszy na nocleg było co robić, ogień rozpalić, posłanie przygotować, konie popętać. Wichfried we wszystkiem chciał zastąpić księcia, ale ten mu się nie dał i wesoło sam się téż zajął tém co na niego przypadało.
— Przepadła wieczerza O. Opata — wołał śmiejąc się — sam ją chyba zje, a że oni mięsa nie tykają.
— Znajdą gościa co ją spożyje! — dodał Wichfried.
Śmiejąc się i podżartowując poszli spać, las ani szumiał nawet, ogień się palił tak, że dym słupem szedł nad drzew wierzchołki ku niebu. Wichfried siadłszy na straży sparty o pień, miał czuwać, ale go sen wkrótce zmorzył.
Krótka noc wiosenna przeszła tak szybko, że gdy się przebudzili rosą okryci, dniało dobrze. Wichfried zostawiwszy księcia, sam poszedł drogi szukać i rozglądnąć się po okolicy. Miejsce było całkiem nieznane, dróg do koła żadnych.