Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom II 202.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   198   —

mał, drgnęła. Ujrzawszy zbliżającego się, ruchem niespokojnym i oczyma do koła się obrócił.
Stali o trzy kroki od siebie. Kaźmierz z konia zsiadł i szedł starszego przywitać. Wichfried téż co prędzéj skoczył ze swojego i, niechcąc Kaźmierza samym zostawić, pośpieszył za nim.
Mieszka twarz z brwiami nawisłemi i czołem pomarszczoném ponura była i zasępiona. Wśród ciemnego zarostu oczy błyskały tylko i lice zbladłe.
Gdy Kaźmierz zbliżył się z poszanowaniem, oba zmilczeli, długo patrząc na się. Zdumienie odbierało mowę. Wichfried tymczasem oczyma niespokojnemi sięgał w las, upatrując czy dwór i łowcy książęcy nie nadciągają. Obawiał się napaści, pochwycenia. Gotów już był do rozpaczliwéj obrony i ręka mimowoli za miecz chwyciwszy już go nie puszczała.
Naostatek Kaźmierz przerwał milczenie głosem odzywając się łagodnym.
— Prawdziwe zrządzenie Boże, żeśmy się tu spotkali.
Mieszek ręką rzucił, — obejrzał się w koło, jakby niespokojny był że ludzie nie nadciągają. Po krótkim namyśle z konia zsiadać począł. Wichfried choć powinien był, nie ruszył się mu pomagać, stał na straży.
Na twarzy Kaźmierza nie widać było wielkiego poruszenia, pozostał prawie spokojnym