Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom II 249.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   245   —

z nim Wichfried przyjaciel młodości, oba z twarzami rozjaśnionemi.
— Próżna rzecz opierać się — rzekł Jaksa wchodząc śmiało. — Nastają na szyje ziemian, wyroki na nich wydane, Biskup zagrożony wygnaniem — książe musisz iść do Krakowa, Mieszka opuścili już wszyscy, krom Kietlicza i kilku ludzi, nikogo niema.
— Mówiłem wam — odparł Kaźmierz — pójdę ale jako pośrednik, jako pojednawca, sam się oddam w jego ręce, aby was zasłonić. Tak, idę ale nie inaczéj jak z małą garścią ludzi, któraby seciny nie przenosiła.
Zdobywać Krakowa nie myślę, brata wypędzać nie będę. To moje słowo ostatnie.
Jaksa z Wichfriedem spojrzeli na siebie.
— Dobrze tak — rzekł pierwszy — idźcie w stu, idźcie w pięćdziesięciu ludzi, ale idźcie a ratujcie. Przekonacie się sami czy jest co do uczynienia. Więcéj od was nie żądają.
— Jako pośrednik, nie inaczéj — dodał Kaźmierz.
— Jako chcecie — potwierdził Jaksa.
Zatém pozwólcie abym o tém, dla ich uspokojenia, oznajmił Biskupowi i ziemianom.
Jaksa żywo wyszedł z komnaty, pozostał Wichfried. W chwilę potém okrzyk ogromny rozległ się po zamku, w podwórcach, do koła.