Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom I 116.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   112   —

Tych słów domawiał gdy poza sienią u drugiego progu Jaśka posłyszał, głośno coś wykrzykującego, nie pytając więc poskoczył i za rękę go pochwyciwszy wywiódł do sieni. Ten z gębą jeszcze pełną śmiechu, zdumiał się niezmiernie gościowi niespodziewanemu.
— I ty tu? a to co? — zawołał.
— Chodźmy do sadu na słowo — odparł Stach.
Szli tedy razem w cień pod drzewa, a Bogorja nie śmiał się już.
— Widzisz, bieda mnie tu przygnała — począł Stach prędko. Byłem w Sandomirskiéj ziemi w jednym domu, gdy licho tam Kietlicza o przewód przyniosło. Nie chcieli mu go dać, mało gródka szturmem nie zdobył, a gdy go puścili dokazywał tak, iż broniąc gospodarza starca chorego, musiałem mu opór stawić. Wziął mnie bestyja związanego na zamek i aż do Krakowa przyciągnął, alem mu się pociemku z Wawelu wyrwał, no, uciekłem. Gotowi za mną gonić, nie ma godziny, gdy się to stało — albo mnie ratuj a daj się gdzie przechować, a nie, to pójdę szukać jakiéj mysiéj dziury, aby do czasu im z oczów zejść.
Bogorja go po obu ramionach rękami uderzył.
— A psu brat Kietlicz! — zawołał — szczęście żeś się tu do nas dostał. Jest tu kupa ziemian, władyków, starszyzny, nie damy cię choćby przyszli, bywaj z nami! Chodź ino zemną. W samą porę żywy świadek powiesz im, co Kietlicz