Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom I 129.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   125   —

dzień biały w okna zaglądał. Stach widząc, że niektórzy ze znużenia ziewają dłońmi się zasłaniając, począł wnet, pókiby się rozchodzić nie myśleli.
— Nie byłoby już żalu i sromu tego pana znosić z Kietliczami, gdybyśmy jego jednego mieli, a innego na podoręczu nie było. A tu — obok, tuż, jak ze złota ulany siedzi pan, co go zda się umyślnie dla naszéj szczęśliwości Bóg stworzył. My biały kołacz mając, suchar spleśniały gryziemy.
— Hę? co! — zakrzyczeli drudzy — gdzie! o czém mowa? Kędy kołacz twój?
— Któżby inny miał być, jeśli nie Kaźmierz — dokończył Stach. — U niego i rozum i serce, praw jest i miłosierny, wszelakiéj cnoty pełen. Jemu się dostało na szmatce ziemi siedzieć gdzieś w kącie, a nam trzeba Mieszka znosić z rózgą żelazną! Ot, dola jego i nasza!
Zamilkli znów wszyscy, tylko Bogorja gorętszy poparł.
— Pan dobry, miłosierny, ludzki bardzo, Boga się bojący — a no, niewiem, czy gdyby my go chcieli, on nas zechce.
Już za Kędzierzawego prosił go Jaksa i Światosław i drudzy, klęczeli i błagali aby Kraków brał, odpowiedział, że jako żyw, bratu krzywdy nie uczyni.
— Ba! za Kędzierzawego — przerwał Stach