Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom I 152.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   148   —

széj skrojonéj, tylko bez kaptura, pasem rzemiennym podpasany, u którego miał wiszący kałamarz i pochwę, a w niéj zamknięty przyrząd do pisania. Wysoką szczególnego kształtu czapką, podobną do zawoju czarnego, nakrytą miał głowę, ręce w szerokie rękawy pozasuwane, a chłopak za nim z krótko ostrzyżoną głową na ramieniu dźwigał księgę ogromną w drewnianych okładzinach, z klamrami mosiężnemi.
Strasznemu temu ramieniu sprawiedliwości wszyscy ustępowali z drogi, obchodząc go z daleka, bał się go bowiem każdy, nikt nie mogąc być pewnym ażeby nie popadł w jego ręce. Ten i ów kłaniał mu się zdala i uchodził.
W izbach sądowych wszystko już było pogotowiu na przyjęcie, wymieciono je i posypano podłogę kosaćcem, bo ludzie zawsze tyle błota i pyłu ponanosili iż po skończonych sądach kupy śmiecia wyprzątać było potrzeba. Smutne to były izby, nizkie, ciemne, ławami do koła otoczone, a dla zaduchy w nich i przykréj woni drzwi i okiennice ciągle stać musiały otworem. W pierwszéj izbie trzymano obwinionych i skarżących się. Tu czasem tłum bywał taki że się przecisnąć było trudno. Ztąd po jednemu, po dwu, gdy świadkowie byli potrzebni przyprowadzano ich do trybunału.
W samym sądzie nieco pokaźniéj wyglądało. W głębi na przypadek przybycia samego księcia