Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stach z Konar tom I 227.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   223   —

széj izbie, rękę dał do pocałowania i nic nie mówiąc powiódł przybyłego za sobą.
Wojewoda szedł czując winę swoją, gotując się na wyrzuty, upokorzony, milczący, zawstydzony, gdyż wiedział że Gedko się domyśli zkąd go ściągnięto. Choćby mu o tém nikt nie powiadał, gdzie znaleziono starego, ze zdradzieckiéj twarzy starca byłby odgadł winę.
Zamknęły się drzwi za niemi, Gedko odwrócił się do krewniaka stojącego w pokornéj postawie, popatrzył nań i poruszył głową.
— Szczepanie mój — ozwał się ręce załamując — będziesz że ty wiecznie zakamieniałym grzesznikiem?
Wojewoda podniósł głowę milczący.
— Widzę z twarzy twéj na któréj się poczciwsze od ciebie odbiło sumienie, że znowu popadłeś w sidła wszetecznicy! Miłościwy Boże! policz że się z latami, rachuj z sumieniem, rozum powołaj, patrz na dostojeństwo które ci w ręce dano — a godziż się to? a godzi?
Szczepan bełkotał.
— Ojcze mój! ale cóż, — cóż się stało?
— Ja o niczém niewiem — rzekł Gedko — ale ty sam się obwiniasz! Nie masz wejrzenia i twarzy człowieka co staje z czystém sumieniem...
Ręce załamywał Biskup. Wojewoda po spotniałem czole powiódł dłonią drżącą, jakby z niego