Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 1 019.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

wsunęło się między trzciny, łozy, wiszary, których tylko wierzchy się chwiały... Kilka kaczek zerwało się przestraszonych, wyciągnęły szyje... sznurem leciały gdzieś daléj... plusnęły i padły.
Podróżni wciąż biegli brzegiem, to szybciéj, to wolniéj — dwa razy konie poili zmęczone i jechali daléj bez spoczynku — a słońce téż podnosiło się coraz wyżéj, grzało coraz mocniéj. Choć w lesie świeżo było i chłodno, od łąk i piasków zalatywał oddech gorący.
Nie zmieniła się okolica — bór ciągle szumiał nad rzeką. Gdzie niegdzie w piasku między pagórkami świeciło jeziorko — szerzéj rozlewały się wody — to ściskały wśród parowu. Mieniały się tylko drzewa, sosny i jodły, potém zielonych liści brzozy i lipy i osiki i dęby na pół jeszcze śpiące a głuche na wiosnę.
Gdzieniegdzie żółtawą ławą leżał piasek, to kępiasta trzęsawica, którą okrążać musieli. Przed niemi zdala pomykał zwierz, z łąk pierzchały całe stada łosi i jeleni, dobijając się do lasu, na którego skraju stawały, patrzały jeszcze ciekawie, i gnały daléj, znikając im z oczów. Naówczas łomot stad spłoszonych konie straszył i pędziły żywiéj, stuliwszy uszy... póki sił stało.
Gerda ciągle ręką chwytał za nogę zranioną, czuł, że mu krew ciekła, jakby ciepły sznurek wijący się aż do stopy, i w skórzaném obuwiu