Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 1 035.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy to mówił, a męzki sprzęt ów ukazywał parobkom, niewiasty się powoli jedna drugą naciskając, zbliżyły tak, iż prawie głowami nad ławą zawisły, pożerając oczyma spinki, pierścienie, naszyjniki i kolce.
Hengo ostrożnie zwrócił na nie oczy. Wszystkie odziane były w bieli; przecież wśród czeladzi i służby rozeznać było łatwo między niemi dwie hoże niewiastki gospodarza i dwie córki jego, w zielonych wiankach, z kosami długiemi. Grubszém płótnem okryta czeladź z tyłu się trzymała.
Z dwojga dziewcząt jedna, ta która najbliżéj stała, piękną była tak, że i między najcudniejszemi mogła otrzymać pierwszeństwo.
Lice téż miała bielsze i mniéj opalone; znać może więcéj siedząc za tkackiemi krosnami, niż po polu biegając. Biała i rumiana, z usty różowemi, wielkie oczy szafirowe wlepiała z kolei w pierścienie, to w cudzoziemca, to niemi wodziła po siostrach i braciach.
Lecz wzrok się jéj nie palił do tych błyskotek. Ręce trzymała na piersiach złożone, a śmieléj rozglądała się niż towarzyszki. Na białéj koszuli jéj spływał sznur nieforemnych obłamów bursztynu, do których niebieskie i czerwone ziarna się mięszały. Na głowie ruciany wianuszek świeży zieleniał wesoło. Twarze innych śmiały się dziecinnie, jéj lice smutno i poważnie patrzało. Między wszystkiemi zdawała się panią.