Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 1 052.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

tało ucho... W dwóch tylko miejscach sinego dymu słupy wznosiły się ku górze, nie zgięte żadnym wiatru powiewem... Na widnokręgu pasami długiemi rozścielały się do snu mgły wieczorne.
Wisz wskazał Niemcowi w prawą stronę.
— Tam... w końcu dnia z końmi waszemi dostaniecie się łatwo. Trzymajcie się ciągle rzeki, a minąwszy do niéj wpadające strumienie, szukajcie brodu i przejedźcie na drugą stronę.
Chciał mówić daléj, gdy ucho jego, do chwytania i rozumienia najmniejszego szelestu nawykłe — coś zdala uderzyło. Zatrzymał się, głowę spuścił i słuchał.
I Hengo téż w dolinie pochwycił jakiś oddalony tentent głuchy, który się zdawał przybliżać. Wiszowi twarz się zachmurzyła, ręką pokazał na kierunek i spytał.
— Rozumiecie? — a teraz — dodał, chodźmy — boję się, czyśmy wilka nie wywołali z lasu. — Tentent słyszę... Jeżeli jedzie kto, to chyba kneziowscy słudzy, utrapiona zgraja, która nigdy z próżnemi nie odchodzi rękami. — Smerdowie jego i posłańcy... Po co? Wiedzą chyba oni sami. — Dokąd? Nigdzie jak do Wisza, u którego miód stary stoi...
Stary poruszył się z żywością prawie młodzieńczą, i nie patrząc już prawie na Niemca, posunął się tąż samą drogą w dół, którą na górę wchodzili. Lecz teraz pędził żywiéj i przesunąw-