Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 1 070.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Niemiec nie zdawał się frasować wcale, że go zabierano do kneziowego grodu, szedł jakby po dobréj woli, choć oczy towarzyszów chciwie się na jego sakwy zwracały. Milczący Gerda więcéj nadeń był strwożony, i z tego nikt się słowa nie dopytał.
Śmieli się z niego wszyscy, palcami wytykając: Niemy!!
Po dobréj chwili najadłszy i napiwszy się, ruszyli wszyscy do koni. Sambor staremu do nóg padł, ale ten skinąwszy tylko, odprawił go sucho. Konia mu z domu nie dawano — musiał więc pieszo zdążać za drugiemi.
Smerda ruszył przodem, za nim czteréj jego towarzysze, około których szedł nowozaciężny z głową spuszczoną, daléj Hengo z chłopakiem. Tak wyciągnęli za wrota i brzegiem rzeki się kierując, wkrótce znikli w zaroślach, z oczów staremu Wiszowi. Sambor obejrzawszy się, nie dojrzał już nic, tylko słup dymu nad zagrodą, wzbijający się ku górze.
Jak przepowiedział stary, tak się stało — mały tylko jak rosa deszczyk przekropił, zapachniały po nim brzozy, niebo się jasne z za szarych zaczęło ukazywać obłoków. — Cała chmur nawała zbiła się na zachodzie, nad głowami podróżnych wyjaśniło się i blade słońce wyjrzało z za przejrzystych rąbków, jak oblubienica, gdy się z pościeli podnosi. Podróżni jechali w milczeniu. —