Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 1 071.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Konie ich same prawie torowały sobie drogę, choć znaku jéj żadnego nie było.
Smerda jadąc drzemał — spali téż na koniach, choć ciągle się budząc jego towarzysze, Hengo tylko i Sambor czuwali.
Jadąc to samym rzeki brzegiem, to się spinając nieco ku górze — łąkami naprzemiany i gąszczami, które konie łamały, liście w pyski chwytając — posuwali się daléj coraz milczący... Tuż na prawo stały lasy ciemne, podszyte, szeroko zwieszając gałęzie. Gdzieniegdzie z tych głębi puszczy, gniły strumień, trawą i mchami obrosły dobywał się szemrząc i ciekł do rzeki wązkiém korytem.
Ćwierć dnia tak już upłynęło, gdy na pagórku ujrzeli kamień wielki, a dokoła jego pomniejsze ustawione, jakby na straży. Niektóre z nich już były w ziemię zapadły, na innych mech siwy porastał... Stary, zgarbiony człek, z kijem białym, około kamienia się przechadzał. Było to prastare uroczysko, gdzie niegdyś składano ofiary... Stary, około kamienia stanąwszy, ręce wyciągnął, coś mruczał i ziele jakieś nań rzucał. Lecz w prędce go z oczów stracili.
Daléj sypana mogiła wysoka stała u brzegu, cała darnią porosła, u dołu zarzucona zielonemi gałęźmi. Tu każdy, ułamawszy wić po drodze, rzucił ją wymijając, Hengo tylko, choć patrzał ciekawie, wstrzymał się od téj ofiary.