Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 1 073.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

w cieniu, a kto co miał spożywał. Sambor dobył białego kołacza Jagi, popatrzał nań, i schował — głodnym być wolał, niż go stracić... był to kołacz domowy!
Słońce, jak wczoraj, dopiekało, najmniejszy prawie powiew wiatru, nie ochładzał skwaru. Na okół znowu nic więcéj widać nie było, jeno lasy i gęstwiny, łąki i moczary. Gdzieniegdzie w kotlinie leżało jezioro jasne, lśniące jak oko, zdając się przyglądać krajowi, nad niém jak rzęsy sterczały trzciny, i jak brwi, pasy lasów stały.
W pół dnia wszystkie nawet ptastwo ucichło, brzęczały tylko koniki i polatywały bąki, milczenie wielkie do snu kołysało. Smerda drzemał, Hengo brwi ściągnąwszy coś rachować się zdawał, gdy Sambor w dali głos ludzki posłyszał.
Nie widać było nikogo, uszu jednak dolatywało śpiewanie powolne, które się coraz zbliżało. Cichy to był i stłumiony śpiew, drżącym nucony głosem, samemu sobie, brzęk jakby poruszanych strun, mu towarzyszył. Słów jeszcze nie mogło pochwycić ucho — ale nuta była żałosna, grobowa, smętna.
Wszyscy ciekawie oczy zwrócili ku brzegowi rzeki, zkąd się głos zdobywać zdawał.
Dołem, wybrzeżem piasczystém, szedł starzec ślepy, mały go chłopak prowadził. Wlókł się zwolna, w ręku trzymał gęślę, po strunach jéj