Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 1 095.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Piękniż są?
— Nie mogą być piękniejsi nad nich! — odpowiedział Hengo, — wzrost wyniosły, twarze jasne, modre oczy, jasne włosy...
Uśmiech poigrał po ustach słuchającéj, ale zarazem dwie łzy perliste zbiegło po twarzy bladéj.
Cichsza zaczęła się, długa rozmowa, gęsto posypały pytania...
Mrok już padał i tylko światło ognia oświecało izbę, a niemiec stał jeszcze i nie mógł nasycić ciekawości macierzyńskiéj; w ostatku go odprawiła skinieniem: — Do jutra.
Sambora puszczono swobodnie w podwórcach, mógł się téż w nich rozglądać. Na wstępie schwycił go Kos pachołek dawniéj mu znany i poprowadził do komory, w któréj się drużyna mieściła. Nie było jéj teraz, gdyż jedni na wałach, drudzy na usłudze na dworze, inni na haci stali, a gromadę całą zasadził był kneź w bocznéj izbie, uzbrojoną, nie bez celu. Miał kmieci w gościnie...
Kos tak nienawidził knezia, któremu służyć był zmuszony, jak większa część dworni jego z lasów gwałtem pobranéj. Z Samborem zrozumieli się od słowa...
— A i ciebie tu do téj wilczéj jamy wciągnęli, — szepnął pachołek.
— Siłą, mocą, — odparł Sambor.
— A wiesz ty, jakie tu życie? — spytał Kos.
— Czuję, — rzekł Sambor.