Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 1 102.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Nagle Hengo wychyliwszy się, ujrzał we drzwiach u podsienia oświeconą księżycem massę czarną. Była to kupa ludzi związana rękami, nogami splątana, zębami się trzymająca, mordująca, dusząca, która jak wał jaki wytoczyła się w podsienie, a z niego po kilku stopniach runęła w podwórzec, na ziemię. Tu spadłszy ta ciżba cała, splątana z sobą, dusić się zaczęła tarzając w piasku, gniotąc i mordując. Widać było błyszczące miecze, które gardeł szukały, i ręce duszące leżących... Kneź sam jeden stał na podsieniu, wziąwszy się w boki — i śmiał się.
Ruchoma ta massa ciał ludzkich pełzała po podwórzu, nie mogąc się rozsypać, gdzieniegdzie tylko został trup nieruchomy, rozkrzyżowany i spłaszczony...
Na ziemi w czerwonych krwi kałużach przeglądał się księżyc blady. Niedobitki pełznąc pod wschody jęczeli, kilku usiłowało wstać i padło nazad, od ran i upojenia straciwszy siły. W gardłach umierających słychać było złowrogie rzężenie. Mało kto powstał z tego pobojowiska, a po chwili tylko konwulsyjne ciał drganie zdradzało, że jeszcze w nich była resztka życia...
Gdy ucichło wreszcie, kneź plasnął w szerokie dłonie. Na ten znak Smerda skinąwszy na czeladź, rzucił się z nią razem w podwórze.
— Do jeziora z tém ścierwem! — krzyknął