Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 1 112.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

pospadały... Po co się sami powaśnili i zajedli? Zakrwawili mi izbę, zwalali podwórze, zamącili spokój... Jak psy się sami gryźli i pozagryzali...
Podniósł pięści.
— Dobrze im tak! Stara słowiańska wola po głowach wam chodzi! Będzie tak wszystkim, co się jéj dopominają. Trupy sobie na jeziorze połówcie, nie bronię... a do domów, póki głowy całe... Jam nie winien ich śmierci...
Jeszcze mówił to, gdy z pod tynu, gdzie gęste rosły łopiany, pokrzywy i łozy, ruszyło się coś, podniosło... wstał jakby trup blady, chwiejąc się na połamanych nogach. Twarz miał obmazaną krwią zaschłą, oko jedno wybite, z którego spiekła toczyła się ropa. Wstał i rękę podniósł i jak omackiem na głos idąc, gdzie stały dzieci kmiece, począł krzyczeć chropawym głosem:
— On nie winien!.. Czaru i duru dał nam w miodzie... szczuł brata na brata, jątrzył i nawoływał, aż nam oczy krwią naszły i pamięć odbiegła... On nie winien! on! on!.. — powtarzał wlokąc się coraz bliżéj pokaleczony biesiadnik, który noc całą pod tynem w chwaście przejęczał. — On... on! psi syn... sam, niemy... bodaj zginął marnie!
Schylił się, pod nogami zobaczywszy leżący kamień, na którym jeszcze wczorajszéj krwi przyschłéj widać było ślady, i porwawszy go z całą siłą, cisnął na stojącego. Pomimo osłabienia taka