Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 1 134.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Na wici czasu było dosyć, a do Kupały téż nie tak daleko, aby rzecz poszła w odwłokę.
Gwarzyli długo... naradzali się w izbie po cichu aż do zmierzchu. Stał miód na stole, ale go prawie nie tknęli. Pochmurniały czoła, zasępiły się oczy nawet wesołemu Domanowi. Przebrało się w końcu i rady i słowa, ręce sobie podali i gospodarz wywiódł starca za zagrodę pod lipę, która na wzgórzu stała. Ledwie się tam ukazali, ze dworu za panem skoczyło całe psów stado, bo myśliwiec był wielki. — Obsiadło ich do koła. Młodzież téż, czeladź, dwór stanąwszy zdala — jakby na coś oczekiwać się zdawała. Doman ku nim, oni patrzali ku niemu.
— Chciałbym was zabawić i ugościć — odezwał się gospodarz — staremu nie w smak młode pieśni — bo są płoche. Czemś byśmy was przyjąć przecie radzi i pokazać, że my od snu nie puchniem i u ognia nie drzemiemy.
— Hej Scibor! — krzyknął Doman — znak dając ręką — sam tu!
— Dorodny chłop, któremu téż oczy ogniem pałały, na zawołanie się stawił.
— Lepszego dnia na naszego wilka nie znajdziemy — odezwał się Doman. Przed kim się pochwalić, jeśli nie przed starym Wiszem.
Dajcie go tu z zagrody, pokażemy, że się dzikiego zwierza nie boim.