Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 1 158.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Kupałą, w horodyszcze na Żmijowem uroczysku. Ślij ty, jedź sam... czyń jak chcesz, dajęć wolę, ale pośpiechu trzeba.
— Pojadę sam — rzekł syn — wola wasza... kogo mam słać, komu zawierzyć? najlepiéj sobie.
Lecz głowę spuścił smutnie. Stary popatrzył nań i zadumał się także.
— Co będzie to będzie, jechać trzeba i zieloną wić nieść od dworu do dworu.
Krótka, ponura rozmowa tajemnicza na tém się skończyła.
Nazajutrz, gdy się Wisz przebudził, już syna w domu nie było.
Dni kilka upłynęło bez wieści, a życie zwykłym się trybem ciągnęło; w głębi tych lasów rzadki był gość i przechodzień. Wisz po dniu upalnym spoczywał za zagrodą pod dębami leżąc na ziemi, psy mając przy sobie, gdy jeden z nich podniosłszy się nagle, skoczył w stronę rzeki i wietrzyć coś począł niespokojny. Zwierza albo obcego człowieka pewnieby inaczéj witał; zdumiał się stary widząc, jak psisko radośnie ogonem kręciło, jak gdyby znajomego czuło w pobliżu. Nikogo jednak widać jeszcze nie było. Zabiegłszy w łozy, podwórzowy kilka razy szczeknął radośnie, jakby się łasił do kogo. Wisz podniósł się z ziemi, spojrzał i zobaczył ostrożnie gałęzie rozgartującego, tego, kogo się najmniéj spodziewał, Sambora. Stał w zaroślach chłopak, jakby