Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 1 173.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

stos dokoła, jakby w szalonych skokach miotając się i krzycząc. Nareszcie po czterech rogach ogromne kupy łuczyny smolnéj, któréj pod spodem i po bokach nagromadzono niemało, zażegnięto razem. Podpalone zaledwie zajęły się nagle, szybko, płomieniem jasnym i w mgieniu oka drzewo przepojone smołą stanęło jedném ogniskiem ogromném. Dym i płomienie zakryły zwłoki.
Jęki zmieniły się w krzyk rozpaczliwy, dym wił się kłębami sinemi dokoła, obejmując stos z boków, od spodu i buchając z pomiędzy kłód, około których się obwijał. Niekiedy mignęły tylko jeszcze siedzące zwłoki i u nóg ich leżąca niewiasta, to koń, który się rwał, napróżno siląc uwolnić... Ogień z chciwością stos pożerał... a na chwilę wiatrem lekkim przytłumiony, powracał z podwojoną zajadłością po swą pastwę, wciskając się wszędzie, sycząc, pryskając i zdając chłonąć stos sobie przeznaczony, jak wygłodzona jakaś istota... Łuczywa już przezeń zjedzone opadły czarnemi drzazgami, grube kłody paliły się całe, rubinowemi okrywając węglami. Wiatr, jakby umyślnie zesłany, zrazu lekki, wzmagał się i podżegał jeszcze ten pożar, na który wszyscy patrzali z uroczystém przejęciem i trwogą. Zdawało się im, że ujrzą ze stosu ducha ulatującego w górę.
Była téż to chwila, w któréj odganiać należało złe siły, czarne bogi i czterech parobków na