Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 1 174.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

koniach z dzidami w rękach poczęli szybko obiegać stos dokoła, z wrzaskiem wywijając niemi... Wtórowali im wszyscy przytomni, bijąc w dłonie, podnosząc ręce, w górę podrzucając oszczepy.
Stos płonął ciągle. Z za kłębów dymu, z za jasnych płomieni widać jeszcze było zczerniałe zwłoki i u stóp ich wyciągniętego trupa, na którym bielizna płonęła; to znowu osłaniały je dym i ogień wybuchające od dołu, aż bale u dołu kruszyć się, łamać i opadać zaczęły. Oba ciała osunęły się w ognistą, żarzącą głębię i znikły... Stos stał rozżarzony, jak jedno płomię ogromne, w którém tylko sterczące pale rozeznać było można. Pieśni ucichły... duchy wzleciały. Dzieci rzucały jeszcze w płomienie, co które miało najdroższego, co ojcu na drugim świecie służyć mogło... oręże, kawałki kruszcu, kamienie...
Tymczasem służebne napełniały misy, niecki i garnki strawą i objatami dla żywych i umarłych, grobową dla duchów ofiarę.
Zarzewie na zgliszczu coraz się zmniejszając, z wielkiego stosu stało się małém ogniskiem, kupą węgli czarnych i popiołu. Zsuwano głównie aby dogorywały, czekając, aż ogień święty sam przygaśnie...
Słońce już zapadało, gdy nareszcie dogorzały reszty, a zgliszcze wodą przyniesioną ze świętego zdroju zwolna zalewać zaczęto.