Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 1 178.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Niewiasty także siedząc na uboczu śpiewały cichym głosem...
I trwało to noc całą do dnia białego, i przeciągnęło dzień drugi i noc drugą, a nie skończyło aż trzeciego... Młodzież ciskała oszczepy, biegała na wyprzodki do celu pieszo i konno; rzucała kamieniami, próbowała sił borykając się z sobą, aż napoju się przebrało i znużenie wycieńczyło. Dopiero się wszyscy rozchodzić poczęli, mogiłę żegnając jeszcze, a okładając ją gałęźmi zielonemi.
Doman ze swym dworem dotrwał do końca, a gdy bracia zgliszcze i żalnik opuszczać mieli, poszedł z nimi przeprowadzając ich ku zagrodzie.
Na pół drogi zatrzymał braci.
— Słuchaj Ludek — rzekł — albo to pora albo nie, mówić o takiéj sprawie... a ja chcę z serca zrzucić co na niém mam... Siądźmy i gadajmy.
Posiadali więc u dębu, a Doman braciom ręce podając począł.
— Ja z wami... ja wam bratem chcę być, bądźcie wy mnie téż.
— Zgoda! — odparł Ludek, który po ojcu odziedziczył ten sam umysł spokojny i męztwo, jakie miał stary; nie mówił łatwo ni wiele, ale co rzekł to strzymał, choćby krwią przyszło polewać.
— Co myślicie poczynać? Ojca trzeba pomścić... nie może inaczéj być. Smerda go zabił...