Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 2 010.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

łacze a korowaje świąteczne widać było; młódź się kręciła i goniła po błoni, klaskając w ręce. Dziewczęta trzymały się gromadą, kupkami na nie nacierali chłopcy, rzucano słowy; wyścigano się krzycząc i odpędzano chustami napastujących.
— Kupało! Kupało! Łado! — odzywały się tu i owdzie śpiewne głosy.
Około stosu Wiszów stał już Ludek i Sambor, który na gród wracać nie chciał, niemało niewiast i czeladzi. Poglądano ku lasowi, w stronę dworu, bo jednéj Dziwy i Żywi nie było, a Dziwa miała pierwsza ogień podpalić i pieśń zanucić o Kupale.
Chłopcy tymczasem suche tarli drzewo, aby zrobić ogień Boży, któryby sam się zrodził, młodym był i nowym, a potém przez rok cały na domowém palił się ognisku. Był to ogień, którego z domu nikomu wynosić obcemu nie dawano. Kto ogień wynosił z chaty, brał z niéj życie.
Już dwa smolne łuczywa dymiły w ich rękach, a ogień się jeszcze nie ukazywał i Dziwy nie było. Sambor więcéj patrzył na ścieżkę, którą przyjść miała, niż na robiący się ogień święty, który powinien był zapłonąć, gdy słońce zagaśnie.
W tém z dali pokazały się dwoje dziewcząt w bieli, szły zwolna trzymając się za ręce. Zielone wianki miały na głowie, zielonemi przepasane były splotami, snopki ziół niosły w rękach, ale szły milczące, bez pieśni. Były to Dziwa i