Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 2 016.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja... — poczęła cicho dziewczyna — ja! bo moja dola inna niż wasza! choćbym chciała, weselić się nie mogę... Czego oczy nie widzą, to serce czuje, a gdy serce smutne, trudno być twarzy wesołą...
Podniosła oczy do góry.
— Za lasami, za górami — mówiła jakby do siebie — łuny płoną... inne łuny... śpiewy słyszę, nie weselne... szumią bory... tłumy ciągną, żagiew w jednéj, miecz w drugiéj dłoni... Woda się w krew przemieniła, białe lilije poczerniały... Hej! hej!..
I zwiesiła głowę smutnie zapominając o Samborze, który ze strachem jakimś stojąc za nią, słuchał i nie rozumiał. To, co mówiła, tak się nie godziło z tém, co dokoła tętniło... Chłopak długo jeszcze zdala się w nią wpatrywał, ale już nie śmiał przybliżyć. Żywia wyrywała się z korowodu przy ogniu i przybiegła do niéj usiłując ją pociągnąć z sobą; chwytała siedzącą za ręce, próbowała chwycić z sobą i wracała śpiewając sama.
Sparta na dłoni, dziewczyna obrywała bylicę z wianka, bawiła się kwiatkami i jak nieprzytomna myślą gdzieindziéj się być zdawała... może przy ojcu i matce...
Jakiś czas Sambor z pod dębu, o który się sparł, patrzył na nią, trwał na czatach, lecz Dzi-