Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 2 017.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

wa raz jeszcze go przywołała do siebie i kazała mu iść do zabawy.
Posłuszny poszedł, sam nie wiedząc dokąd, bo mu się wcale skakać i ścigać nie chciało.
Ciągnął zwolna, bez myśli ku lasowi. Chciało mu się uciec gdzieś, skryć się, spocząć, a bór był pełen ogni i wrzawy. Nie było w nim prawie ciemnego kąta.
Siedzieli na ziemi starzy pijąc i jedząc, pod drzewami szeptały pary młode; dziewczęta szły sznurami wiodąc się za ręce, zastępowali im chłopcy... uciekały z krzykiem, a biada téj, co się pochwycić dała... Wnet cały zastęp rzucał się na jéj obronę, parobczaki powołani biegli na pomoc, walka zawiązywała się nierówna, aż dziewki się płonącemi polany w końcu obraniać musiały.
Sambor pominął kilka ognisk i kilka obozowisk na ziemi, uganiającym się chwycić nie dał. Zatrzymywali go znajomi i nieznajomi, aby z niemi pił, aby szedł z niemi — odmawiał. Posądzano go, że coś złego miał na myśli...
Zaszedł tak aż w głąb boru, gdzie już tylko zdala przez gałęzie przeciskała się łuna od ognisk i ciemno było dokoła. Tu pod dębem legł. Głosy kupalne słychać było, ale nie widać nic, oprócz blasków, które czasem złociły gałęzie u góry. Listki na nich naówczas wydawały się jakby z blaszki złotéj, a ptaszki przebudzone latały po-