Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 2 026.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

z gniewu i złości... Śmiejąc się uspokajał. Mieczyk mu błyszczał u boku... zobaczyłam go... Zmilczałam przyczaiwszy się... Jemu się zdało, że mnie ugłaskał... Milczałam, jedno drugiemu patrzyliśmy w oczy... Jak dziecko bawił mnie obietnicami... słuchałam. Koń ustając zwalniał biegu. Mieczyk mu świecił u boku... Do dworu było daleko... Mówił, że mnie miłował i dlatego gwałt uczynił... Patrzałam mu milcząc w oczy... Mieczyk drżał pod moją dłonią... Schylił się chcąc pocałować... nie krzyknęłam... nóż miałam w ręku... Do zagrody było daleko, gdym mu mieczyk w piersi wbiła... jego własny... Chwycił za piersi rękami i spadł na ziemię... a jam z koniem poleciała... Nie było mnie gonić komu, ludzie przy panu zostali.
Spojrzała po braciach, którzy zasępieni milczeli, po siostrach, które strwożone oczy sobie rękami pozakrywały. Ludek patrzał na nią.
— Domanowe braty nie darują — rzekł — krew trzeba będzie dać za krew...
Dziwa i wszyscy umilkli.
Trwała cisza długo.
— Mnie już tu nie być — odezwała się nareszcie dziewczyna patrząc w ziemię — pożegnam ja się z wami i pójdę ztąd, na zawsze... Jak mnie nie stanie, zemsty za mnie brać nie będą... Pójdę gdzie oczy poniosą, kędy dola poprowadzi...