Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 2 054.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Trwoga jakaś ogarnęła dziewczynę, gdy zbliżywszy się ku sukiennéj zasłonie podnieść ją miała, aby się dostać tam, zkąd już nie chciała, nie myślała wynijść nigdy. Popatrzyła w świat biały, na dzień biały, posłuchała słowików gwaru i ręką drżącą podniosła zasłonę, która zaszeleściała nad jéj głową.
Weszła. Tu ogarnęła ją na chwilę noc, bo oczy jéj zrazu nic dojrzeć nie mogły. Na tle tylko czarném płomień błyskał w głębi. Zapach smoły, bursztynu, spalonych ziół, przesycał powietrze ciężkie i ciepłe. Dopiero oczy oswoiwszy postrzegła kontynę, na słupach jeszcze wewnątrz opartą, ciemną, smutną i pustą. Daleko przed nią stały kamienie, które otaczały wolno płonące ognisko. Dym i iskry dobywały się z niego to wolniéj, to żywiéj i szły ku górze, do otworu w dachu, lub wiatrem zwrócone rozchodziły się we wnętrzu budowy. Przy ogniu dwie białe postacie siedziały jakby uśpione czy drzémiące.
Z za dymu i płomieni widać było na ścianie kontyny coś niewyraźnego, podnoszącego się wysoko, aż pod strop i dach. Była to czarna okopcona postać dziwna, nieforemna, straszna, u któréj nóg kilka trupich białych czaszek leżało. Obok niéj wisiały łuki, oręż, noże, jakieś zdobyte łupy, a sam posąg obwieszony był cały niemal sznurami bursztynu i kraśnych kulek ponizanych na nici. U góry, w głowie potwornéj, dwoje oczów,