Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 2 057.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

mię na wszystkich tych niewiastach znużonych ciszą jednostajną, jaka ich otaczała. Bezmyślnie spełniały one posługę przy chramie i dzień schodził na półsenném jakiémś osłupieniu, na zdrętwieniu i martwocie. Wieczorem zjawił się stary Wizun, po odejściu siwowłoséj kobiety; oczyma prawie gniewnemi mierzył Dziwę i pytał znowu o Domana.
Dziewczę opowiedziało swą przygodę po raz drugi.
— Domana mi żal — zawołał — nosiłem go dzieckiem na ręku, chłopak był odważny, dobry, gościnny... i przyszło mu zginąć nie na wojnie, nie na łowach, ale z rąk niewiasty... ze sromem!..
— A jakżem ja bronić się miała, będąc w jego mocy? — odezwała się Dziwa. — Wolno się bronić dzikiemu zwierzęciu i robakowi nawet, a nie godziłoby się dziewczynie?
Starzec się namarszczył tylko i spojrzał dziko na nią.
— Doman rannym być może, ale zabitym... nie! nie! to być nie powinno i nie będzie... — dodał.
Chciał, aby mu opowiedziała, jak mu cios zadała, ale Dziwa sama już teraz nie wiedziała, jak się to stało, aniby umiała wytłumaczyć, zkąd na to wzięła odwagę i siłę, zmilczała więc.
Następnych dni jakby za karę, najcięższą pracę na nią włożono. Musiała drzewo nosić i wodę,