Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 2 077.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

szła ta garść ludzi, trzymając się razem. Od mostu i wrót do przedsienia, gdzie kniaź siedział w boki się podparłszy — był kawał drogi.
Chwost na nich począł patrzeć, oni na niego. Szli krokiem mierzonym z głowami podniesionemi, oczy w nim topiąc śmiało — on téż nie ustępując im, niezlękniony, tak samo się w nich urągliwie wpatrywał.
Nim do siebie przemówili, nim ci się mu pokłonili, nim on im oddał pozdrowienie, nim słowo zamieniono, już sobie wzrokiem z obu stron wszystko to niemal powiedziano, co na sercu leżało.
Kmieciów oczy mówiły, że ze skargą szli i z żalem, pewni swojego prawa — wzrok knezia szyderski i gniewny odpowiadał wręcz, że ich precz odepchnie.
Tak czasem w lesie, dzikich zwierząt dwoje, nim się rzucą na siebie, oczyma się mierzą, odwagę sobie chcąc odebrać niemi.
Szli. — Na przedzie gromady starszy z Myszków postępował, średniego wieku mąż, wyrosły jak dąb, ramion szerokich z głową kudłatą i brodą czarną rozwianą. Rękę trzymał za pasem, a u pasa toporek miał i mieczyk. W niego patrząc jak na wodza szli inni.
Gdy się wreszcie przybliżyli do przedsienia, Myszko trochę głowy pochylił, kołpaka dotknął i ręką pozdrowił. Kneź ledwie się ruszył, już mu gęba z gniewu drżała.