Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 2 085.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Blada twarz kniaźny zarumieniła się nieco, wstała i poczęła się przechadzać po świetlicy.
— Stryjów i ród trzeba mieć po swéj stronie, jak oni się do kmieciów przyłączą, źle być może. Nim Sasi przyjdą — napaść gotowi.
Chwostek z oczyma w nią wlepionemi mruczał tylko.
Stanęła przed nim Brunhilda.
— Zostaw to mnie — odezwała się. Miłoszowi synaś jednego zabił, drugiemu wyłupiono oczy... Ślepego mu trzeba oddać i potrafić w to, że oczy mu wzięto bez naszego rozkazu. Pójdę do niego na wieżę. Odziać go trzeba, nakarmić i ze służbą do ojca odprawić. Stary Miłosz się przejedna może odzyskawszy syna.
— A dwaj drudzy! — zapytał Chwost — a synowcowie i reszta rodu.
— Trzeba do nich słać rozumnych ludzi, na zamek ich prosić. Nasza sprawa ich wszystkich sprawa. Nie stanie nas tu, wygubią Leszków wszystkich kmiecie i jeden się nie uchowa, toć zrozumieć powinni... Niech się zjadą, niechaj radzą.
— A jeśli nie zechcą?
Brunhilda nie odpowiedziała nic, ręce na piersiach trzymała złożone i głową trzęsła tylko. Spojrzeli sobie z mężem w oczy.
— Zechcą? nie zechcą? niech tylko tu przyjadą, będziemy wiedzieli co wówczas poczynać.