osłodzonym głosem, poczęła kobieta — ja... Brunhilda...
— Czy mam umrzeć? — odezwał się więzień.
— Nie — ja ci przynoszę wolność — mówiła kneźna. — Ja zawsze życzyłam tobie i bratu dobrze, starałam się was ocalić. Kneź nie winien, nieprzyjaciele na was podszczuwali, grozili wami. Co się stało, stało się przez sługi, bez rozkazu naszego.
Leszek się zaśmiał szydersko i głową potrząsł niedowierzająco.
— Wierzcie mi — ciągnęła daléj Brunhilda — kneź żałuje, że życie wydarto bratu twemu, a oczy tobie.
— A z czyjegoż to uczyniono rozkazu? — zaśmiał się więzień.
— Nie było rozkazu.
Leszek się śmiał, słomę zgniłą wziąwszy z pod siebie, w wychudłych białych rękach miął ją bezmyślnie.
— Chcę was uwolnić — dodała kneźna — chcę was staremu odesłać ojcu. Dosyć już w rodzie było waśni i krwi się wylało. Pojednajmy się wszyscy, pogódźmy, mamy i tak dosyć nieprzyjaciół Leszku. Spokojnie na swoim grodzie, ojciec i wy siedzieć będziecie.
To mówiąc, zbliżała się ku niemu Brunhilda powoli, a Leszek słysząc ten głos przybliżający
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 2 088.jpeg
Ta strona została uwierzytelniona.