Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 2 095.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

zmą mnie tu — psie syny! rzekł w duchu i powrócił znowu ledz na ławie.
Było już ku nocy, a na zamku nikt ani obcy nie postał, ani wieści nie przyniesiono żadnéj. W okolicy panowała cisza. Pogoda była jasna, wieczór piękny, jezioro gładkie, lasy zdala stały milczące. Straże rozstawione wszędzie, chodziły z oszczepami po wałach.
Wśród tego milczenia, jedno niepokoiło, że psy drapały się na wały, siadały przeciw wiatru i niespokojne wyły przeraźliwie. Kazano je pospędzać i bić, ale to ich nie potrafiło zmusić do milczenia. Spędzone z jednéj strony, zabiegały na drugą, a gdy je w szopie zamknięto, mimo razów, jeszcze straszniéj wyły w niéj ciągle. Temu psów wyciu odpowiadały kruki z wieży. Stado ich to zlatywało z murów, okrążało grodzisko, to znów obsiadało wieżycę.
Z północka już zatętniało około mostu, gdy wszyscy spali okrom straży u haci i mostu. Dobijał się ktoś do wrót, wzięto go i przyprowadzono do dworu. Był to pastuch od kneziowskiego stada, stary Lisun, który bełkocąc opowiadał coś przelękniony, czego dobrze nikt zrozumieć nie mógł. Kneź i żona byli już w łożnicy, nie śmiano ich budzić i czekać z nim musiano do rana. — Chwost po dziennym niepokoju i wieczornéj uczcie zwykłéj, spał jak kłoda, więc choćby go ze snu wytrzeźwiono, z miodu otrzeźwić nie było po-