Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 2 099.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

jednego dnia posłyszałem nad sobą głos niewieści znany, słodki a straszny, jak syk gadziny... Brunhilda mi przyszła oznajmić, że moje nieszczęście stało się bez ich woli, że nie kazał nikt, że się oprawca sam domyślił. Chcą przebaczenia i zgody.
— Nigdy! — wyjąknął stary Miłosz. — Teraz, gdy im kmiecie grożą, gdy potrzebują nas, podają ręce, zapóźno. Nie pójdę z kmieciami, ale nie pójdę z oprawcą moich dzieci.
Matka przypadła znowu ściskać swe dziécię, ojciec tulić je począł. Odprawiono sługi i wrota grodu zamknęły się znowu, a nazajutrz stara macierz wodziła syna pod dębami za rękę, jak niemowlę i swoje oczy, po dziecięcych płacząc wypłakiwała.
Tak dzień upłynął i drugi, gdy do wrót stukać i z rogów hasło dawać poczęto. Miłosz poznał po trąbieniu braci swoich Mściwoja i Zaboja.
Pobiegła straż otworzyć — oni to jechali w istocie, a z niemi synowie ich i rodzina, głów kilkanaście.
Miłosz wyszedł w podwórzec dębowy na spotkanie, wiodąc oślepłego syna. Pozdrowili się w milczeniu i szli siąść na spoczynek w cień pod drzewa. Mściwój i Zabój starzy byli, ale silni jeszcze, twarze ogorzałe, lica poważne i surowe. W obu życie drgało gorące.