Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 2 187.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Pomyślała dziewczyna, że mu koniecznie powiedzieć było potrzeba, aby precz szedł sobie, — wstała z kamienia, wysunęła się drugą stroną chramu, aby z nim nie spotkać u wyjścia. Między tynami, nagle stanął przed nią. Nie było tu nikogo oprócz ich dwojga, chłopak pochwycił ją silnemi rękami i w twarz pocałował. Dziwa krzyknęła, zasłaniając oczy — ale go już nie było, gdy je odkryła.
Uciekł. Gniewna bardzo powróciła nazad do chramu. Obmyła się wodą ze źródła świętego, ale twarz jak ogniem ją paliła, a im myła dłużéj, tém paliło mocniéj. Aż się jéj na łzy zebrało i płakać gorzko poczęła. O doloż ty moja — o dolo!
Spojrzała na czarny posąg Nijoły, czerwone jéj oczy, gniewnie w nią były wlepione. Zdawały się pałać zemstą. Ogień przygasał, rzuciła się go podsycić. Z chramu się rozchodzili ludzie, nucąc pieśni o Ładzie i Nii, śpiewy rozlegały się po jeziorze i zaroślach, dziwnie brzmiąc smutno.
Dziwa téż wyszła i śpiewać poczęła, sama nie wiedząc co — ot, jakąś dawną w dzieciństwie słyszaną piosenkę.
Z za drzew widać było chodzącego Domana, który zdala kręcił się między gromadami ludzi, zrywał liście, gryzł je — i rzucał. Potém położył się na trawie, pół drzemał, na pół czuwał. Nie wiedział co robić z sobą.