Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 2 198.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Kneźna padła mu do nóg.
— Panie miłościwy! dzieci nazad odprawcie, niech jadą. Dać im czółen, odprawić daleko... niech jadą do dziada i burzę przesiedzą, kto wie, co nas od téj czerni czeka...
Płakała i prosiła. Chwostek się gniewał. Odłożono wyprawę do wieczora.
Stali teraz wszyscy na wieży i czekali a patrzyli, ukażą się li wici ogniste. Chłopcy między sobą szeptali.
— Niechby wojna była! uprosimy ojca, matki, zostaniemy z niemi i krwi się kmiecéj napijemy... Niech znają, jak u Sasów wojują...
Nad lasami, dolinami cisza była i ciemności; patrzali z wieży, tylko zorza po słońcu powoli gasła i w jeziorze odblask jéj blednął. Chwostek powtarzał.
— Czerń plugawa!.. nie będą śmieli!..
W tém nad lasy, nad dolinami, zarumieniło się coś, na chmurze, która górą płynęła, trysła jakby plama krwista... i znikła... kłębami buchnął dym czerwony, a za nim płomię żółte wspięło się wysoko. Pierwszy stos zapalono...
Biała pani zbladła i oczy zakryła.
— Pastuchy ogień z chrustu zapalili... — rzekł kneź i śmiać się począł.
W tém chłopcy krzyczeć zaczęli.
— O! jeden, drugi, trzeci...