Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 2 203.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Coraz wyraźniéj o wieczornéj zorzy dojrzeć było można pod lasem tłumy, które się poruszały, sunęły, powiększały. Las z głębin swych wyrzucał lud na dolinę. Ziemia tętniła. Na prawo, na lewo, na wsze strony sunęły się gromady, ciągnąc bez pośpiechu, uroczyście, powoli. Wśród ciszy, chwilami dochodził gwar zdaleka, jakby jezioro mruczało. A nie jezioro mruczało, ale gromady dychały i konie stąpały, a na dzidach wysoko wpięte widać było stanice Boże, wojenne godła święte.
Gdy tak stali a patrzyli Chwostek i żona jego, lica im pobladły, zbielały niemal jak tych trupów, które niedawno przez ten sam próg za nogi ze świetlicy wywleczono. Kneź sobie miodu kazał dać, wypił i kubek precz rzucił na ziemię.
— Ludzie, na wały! kto żyw! — zakrzyknął — most spalić!
Rzucili się ludzie wnet za wrota, do mostu, niosąc smołę i łuczywo. Podlano pale smołą. Smerda sam na cztery rogi ogień podłożył, a ludzie z mostu uciekać zaczęli do grodu, za zaborole.
Mrok wieczorny już w dali nic widzieć nie dawał, aż płomię się rozpostarło i sycząc dyle poczęło obejmować, a podniosło się i buchnęło do góry. W czerwonych blaskach ukazała się wieża i dwór i cała okolica daleka; strugi ognia popłynęły po jeziorze. W dali nic już widać nie