Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Stara baśń tom 3 152.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie było jeszcze południa, dzień jesienny, ni skwarny, ani zimny, po chłodnéj nadchodził nocy, w lasach stała jeszcze na liściach rosa, w polu wesoło świeciło słońce. Ze trzech stron ściągały się miry i szykowały powoli — gdy stojący na wzgórzu postrzegli u skraju lasów poruszające się gromady, które naprzeciw nich występowały z puszczy.
Byli to Leszkowie i ich siły.
Nie spodziewali się znaleźć Polan w gotowości przeciw sobie i pierwsze ich kupy z lasów wychodzące, ujrzawszy obóz rozłożony na równinie stanęły wryte.
Zmięszali się widocznie najezdzcy, obiegać zaczęli konni na boki, rozpatrując się w sile nieprzyjaciela. Nad obu zastępami wielka, uroczysta, panowała cisza.
Polanie wcale nie uląkłszy się wroga, nie ruszyli się nawet z miejsc swoich. Pomorcom téż, choćby się byli może cofnęli radzi — uchodzić zapóźno już było.
Na téj więc dolinie nad Lednicą, do stanowczéj rozprawy przyjść miało, między Leszkami a kmieciami. Młodzi kneziowie ufni w niemców, których z sobą mieli, w oręż i w to może, iż Dobek im zdradę przyrzekał, kazali swoim daléj wysuwać się na pole. Gromada ta, zrazu niewielka, w oczach Piasta rosnąć poczęła, rozciągać się, zwiększać i posuwać naprzeciw Polan, on z wo-