Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom I.djvu/025

Ta strona została uwierzytelniona.

nieraz, że głosu Bożego słuchać potrzeba, a ja czuję go w sobie!
Bez nauki żyć, wolałbym umierać, dla niej w świat iść muszę.
Łzy prędko otarłszy chłopiec, czarnemi oczyma bystro spojrzał na bakałarza, który stał smutny i zamyślony.
— Słyszałem od was, że w Krakowie dla ubogich jak ja pacholąt, ludzie są litościwi, którzy ich karmią, aby na chwałę Bożą uczyć się mogli.
— Dziecko! dziecko! — podchwycił bakałarz. — Bóg ci litościwy jest nad opuszczonemi, i ludzie są dobrzy na świecie, ale pójść w świat z sakwą na plecach, z drewnianą miską u pasa, prosić jałmużny chleba i jałmużny światła, nie wiesz co przecierpieć trzeba.
Chłopak strząsnął się dumnie.
— Alboż to ja cierpieć nie potrafię? — zawołał — albo mi to w domu był raj? Ja już od dziecka do głodu nawykłem i chłodu.
Tu pocałowawszy znowu w rękę bakałarza, jakby go tą pokorą chciał zmiękczyć i przekupić dla siebie, dodał.
— Nauczyliście mnie trochę śpiewać, po ulicach pieśni nabożne z drugimi nucić mogę. Za to ludzie dobrzy dają kołacze i grosze... Umiem też, z łaski waszej, pisać niczego...
Ryba się uśmiechnął klepiąc go po ramieniu.