Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom I.djvu/032

Ta strona została uwierzytelniona.

Miał najmocniejsze postanowienie niepowracać już do domu, choć za nim tęskno mu było.
Milczące przyzwolenie bakałarza dodawało odwagi. Siedział cierpliwie, czekając co z nim Ryba postanowi. O południu otwarły się drzwi ostrożnie, stary przyniósł chleba kawałek i w garnku polewkę od ust sobie odebraną, aby go pokarmić, kazał Grzesiowi jeść, sam przysiadłszy na wschodzie od katafalku.
— Iść! iść! — począł mruczeć niespokojny — dobrze to mówić, a wieszże drogę? do Krakowa kawał... gościniec ci jest, ale dróg siła, a jak się obłąkasz?
— Ludzie mówią, droga wszelka na końcu języka — odparł Grześ...
Popatrzał bakałarz...
— A nuż stary w pogoń pojedzie lub pośle? — zapytał.
— Sam pojechać nie może — odezwał się chłopak — posłać niema kogo. Pomyśli, żem już dziś zbiegł, i dognać mnie nie będzie mógł, a w ostatku... pewnie się niebardzo o mnie zatroszczy...
Ryba podparty na ręku dumał...
— Żywczak jutro do dnia do Dukli i Starego Sąndcza jedzie za kupią, a bodaj i na Węgry. Możnaby uprosić, aby cię na wóz wsadził i dowiózł choćby tam dokąd, sam jedzie... Z Sąndcza do Krakowa...