Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom I.djvu/035

Ta strona została uwierzytelniona.

Mieszczanin stał jakoś obojętny, głową potrząsał.
— Cóż to za jeden ten wasz chłopak? — zapytał. — Od ojca go odkradać... dziecko własne!! A gdyby mi tak kto mojego chciał wziąć!!
— Wybyście pewnie woli Bożej się nie sprzeciwili? boście człekiem pobożnym i rozumnym, a wiecie iż się nie godzi.
Żywczak wciąż głową kręcił, niezupełnie przekonany.
— Czyjże to chłopiec? — zapytał.
Bakałarz jeszcze się wahał z odpowiedzią i dodał.
— Katuje go ojciec za to, że się uczyć chce, a chłopiec już dziś śpiewa w chórze i pisze tak jak z nas żaden!
— Może go jednego ma? — wtrącił Żywczak.
— Dwu ich u niego — rzekł żywo Ryba.
Patrzali sobie w oczy, mieszczanin nie okazywał ochoty mieszać się w tę sprawę drażliwą.
— Powiedzcież mi czyj chłopiec jest? — zapytał powtórnie Żywczak...
— Nie zdradzicie mnie przecie? — przebąknął bakałarz.
— Albom ja taki co za język ciągnie, aby człeka sprzedał? — ofuknął obrażony mieszczanin — po mnie się to nie okazało.
Wstał z ławy bakałarz i w ramię go pocałował.
— Miejcie litość — rzekł... Potem obejrzał