się się do koła i szepnął mu do ucha — Strzemieńczyka starszy...
Żywczakowi się oczy zaśmiały... wróżba była dobra... Znał on starego Cedrę i nie jeden się raz z nim waśnił, a nie mógł znieść dumy jego szlacheckiej, która przed mieszczańskim dostatkiem głowy ugiąć nie chciała.
— Strzemieńczyka chłopiec — zawołał. — Nie dziwota, że od niego ucieka, bo z tym katem nikt nie wytrwa. Zbój jest, tylko szczęście, że siły już niema, boby z nim codzień przyszło się borykać...
Wóz jeden kryty skórami idzie — dodał — chłopca do środka wsadzić każę i do Dukli a bodaj i do Starego Sąndcza powiozę, ale co potem, bo ja na Węgry zawrócę?
Bakałarz ręce aż złożył z wdzięczności i zawołał.
— Z Sąndcza pójdzie pieszo! radę sobie da... W klasztorze go pokarmią, bo tam panny od furty nikogo głodnym nie odprawiają...
Śmiał się Żywczak.
— Dobrze tak staremu panoszy! — dodał. — Jeść nie ma co, a swój szczyt tak nosi jakby złotym był i ludzi drugich niema za Boże stworzenia. Przekonają się wszyscy co zacz jest, kiedy od niego własne dziecko ucieka...
— A! — westchnął Ryba — chłopiecby
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom I.djvu/036
Ta strona została uwierzytelniona.