Drugi przy nim idący, starszy trochę, także pęk ziela miał w ręku i nakopanych korzeni...
Strój obu tak był niemal ubogi jak Grzesia, kubraki wyszarzane, czapki wypłowiałe, tylko że oba na nogach mieli chodaki, a nie obcy tu musieli się czuć, bo wesoło i śmiejąc się gwarzyli, z przejeżdżających i przechodzących żarty sobie strojąc.
Byłby ich może Grześ pominął, gdyby w tej chwili nie zaciążyło im owe zielsko, i rzuciwszy je na ziemię, oba około niego pod krzakiem przypadli odpoczywać.
Chłopak zbliżający się powoli wpadł im w oko. Swój swego najłatwiej wszędzie dopatrzy... Drewniana miseczka bakałarza wisząca u pasa Grzesiowi, była jakby znakiem jego powołania.
Mając siedzących minąć, Grześ ich pozdrowił.
Starszy, któremu z oczów patrzała swawola, wesołość i śmiałość, podniósł rękę i powołał go do siebie.
— Ani chybi — odezwał się — idziesz pewnie do szkoły.
— A dokądżeby jeśli nie do niej — odparł Grześ. — A juściż?
— Zkąd?
— E! zdaleka bardzo!
— A no, nie z Tatarszczyzny pewnie? — zaśmiał się starszy.
— Z Sanoka!
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom I.djvu/059
Ta strona została uwierzytelniona.