I tu go podziwiano, a lubowano się dyskantem, gdy przy cytrze pieśni zawodził.
Rok przeleciał jak błyskawica... nie zmieniło się nic, oprócz że Grześ pewniejszym coraz był siebie, a to, czego się uczył chciwie, nie starczyło mu. Radby był prędzej przebył tą przestrzeń, którą drudzy mozolnie przechodzili, lecz nauczyciele sami wstrzymywali go i hamowali tą porywczość młodzieńczą.
Rósł też chłopak jak na drożdżach, a co drugim lata często dziecinną piękność odejmują i zwyrostków przystojnych, czynią pospolitych ludzi, jemu wiek i do rozwinięcia się dziwnie wdzięcznego dopomagał. Nie szkodziło to wcale, bo marna ta piękność cielesna, choć trwa tyle co kwiatek i niewiele ważyć się zdaje, przecie serca i oczy porywa, uprzejmość zyskuje, uprzedza dobrze i w życiu pomaga.
Grześ stawał się coraz piękniejszym, a twarz, której oczy ciemne patrzały rozumem, miała wdzięk jakiś, którego sile nikt się oprzeć nie mógł. Pieszczono go u Balcerów, lubiono wszędzie, zapraszano z cytrą na uczty, aby śpiewał, obdarzano chętnie. Nie zbywało mu na niczem.
Osobliwie mieszczanin, żona jego i Lenka przywiązali się do paupra, tak że domownikiem ich stał się i jakby do rodziny należał.
Miseczką drewnianą Ryby mógł na półce postawić, bo jej wcale nie potrzebował. Nieznacznie
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom I.djvu/091
Ta strona została uwierzytelniona.