— Cóż to za kat ten Wirgi...niusz? — odparł Dryszek.
Grześ się rozśmiał.
— Wolę go niż twoją sołtysównę — rzekł wesoło. — Przez całe pięć lat uczyłem się a uczył wędrując. Poszedłem naprzód do Wrocławia, gdzie piwa prawda było podostatkiem, ale nauczycieli brakło, potem do Lipska. Było się i w Magdeburgu i w Norymberdze i dalej nad Renem aż po całych Niemcach... A co to za osobliwy świat, a jacy ludzie!! Było na co parzeć i czego się uczyć.
— No i sakwy pełne mądrości przynosisz z sobą — dodał szydersko Dryszek — a groszy dużo?
— Prawie tyle — odezwał się ramionami poruszając obojętnie Grześ — co naówczas, gdyście mnie z Sanoka idącego spotkali...
Dryszek pogardliwą zrobił minę.
— Miałżeś po co chodzić tak daleko — zamruczał — goliznę miałeś i w Krakowie.
— Alem tego rozumu, com go nabył między ludźmi, nie miał — rzekł Grześ.
— I cóż z nim robić myślisz! — wtrącił szydersko Dryszek, oglądając się ku swemu koniowi. — Pewnie na klechę kroisz? No, toby jeszcze było pół biedy, ale i ci panowie kolegiaci nasi, profesorowie i doktorowie, choć kapłani i mądrzy ludzie, chleba siła nie mają. Pójdź na
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom I.djvu/106
Ta strona została uwierzytelniona.