Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom I.djvu/122

Ta strona została uwierzytelniona.

Podnosząc się rzuciła okiem ku drzwiom, wzrok jej spotkał się z Grzesia wejrzeniem, uśmiechnęła mu się smutnie.
Matka teraz przecisnęła się przez zastęp gości i zbliżyła do stojącego u progu, z tak przymuszonym uśmiechem jak córka.
Witała Grzesia serdecznie, ale na twarzy jej malował się frasunek.
— Chodźcież bliżej — rzekła wprowadzając go do środka. — Dziwnie się wybrał dzień powrotu waszego...
Wiecież? myśmy tu was już za zginionego mieli. Chodziły wieści różne. Zapewniano nas, że nieszczęście was spotkało...
Lena nauczyciela swego opłakała... Wszak ci to pięć lat!!
Otyły Balcer, który od gorąca, paradnego stroju i zmęczenia, cały był jakby z łaźni, wyszedł czerwony i mokry, szedł także witać Grzesia, nie tak zdziwiony i poruszony jak inni...
Student tymczasem ze wszech sił swych starał się okazać bardzo wesołym... Śmiał się głośno umyślnie, żartować poczynał i udawał takiego lekkoducha włóczęgę, jakim nigdy nie był.
Ponieważ towarzystwo weselne po większej części się z Niemców składało, Grześ musiał ich języka używać, lecz tak nim władał teraz, że