Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom I.djvu/131

Ta strona została uwierzytelniona.

które szukają wszędzie boleści, aby ją pocieszać, wątpliwości, by ją rozjaśniać, przypomniał go sobie, wyczytał w twarzy jego utrapienie, przystąpił do niego i pozdrowił.
Grześ nie mógł go sobie przypomnieć. Głos i twarz były mu znane, ale człowiek wydawał się obcym.
Mnich położył mu ręką na ramieniu i uśmiechając się łagodnie, szepnął, iż był tym, dla którego on przepisywał niegdyś wyjątki Boecyusza...
Strzemieńczyk teraz dopiero poznał go i zawołał zdziwiony.
— Ale cóż z wami się stało?.. ta suknia?..
— Dała mi spokój, dobiłem do portu... jestem szczęśliwym — rzekł uśmiechając się Boner. — Dwu panom służyć nie można, wybrałem więc tego, ku któremu wielka mnie miłość ciągnęła... baranka skrwawionego na krzyżu...
Z zazdrością prawie i poszanowaniem skłonił przed nim głowę Grześ i westchnął.
— Widzę z twego oblicza smutnego — dodał ojciec Izajasz — żeś... na rozdrożu, a w niepewności dusza twoja... Chodź ze mną, zwierz mi się, ażali nie przemówi przez niegodne usta Duch święty, może ci pociechę dam, a przynajmniej zaboleję z tobą...
Szli tak razem ku klasztorowi św. Katarzyny na Kaźmierz, a Grześ powoli opowiadał o swych wędrówkach.