Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom I.djvu/132

Ta strona została uwierzytelniona.

Choć się ze stanu duszy swej nie zwierzał przed Izajaszem, łatwo mu było z samej powieści go odgadnąć. Milczał mnich nie przerywając... Razem weszli do celi mnicha.
O. Izajasz z umysłu zajmował i wyprosił sobie najnędzniejszą, ciemną, wilgotną, małą, a spojrzenie na nią malowało człowieka, który na świecie żył jeszcze, lecz już nie dla świata.
Nie było tu ani łoża, ani pościeli, bo asceta sypiał kilka godzin zaledwie, krzyżem leżąc na podłodze.
W kącie stał klęcznik twardy, a około niego zaschłej krwi krople rozprysłe, świadczące o biczowaniu... Krzyż i trupia głowa koronowały go...
Było to schronienie męczennika...
Z wesołą twarzą wprowadziwszy go, mnich zwrócił się do Grzesia...
— Tu szczęście moje! — zawołał — nie ma go gdzieindziej!
Trwoga jakaś ogarniała studenta, który stał zaniemiały...
— Mów jako przed bratem, co cię boli — dodał zakonnik.
— Znacie trochę żywota mojego — począł Grześ. — Uszedłem z domu rodzicielskiego dla nauki, bom do niej czuł popęd wielki, dla niej o głodzie i chłodzie włóczyłem się po świecie. Nie jestem syt, nie wszystka nauka słodką mi się wydaje... Powróciłem w rozterce z sobą samym.