stanu duchownego silniej w nim objawiło, wyszedł Grześ z klasztoru i powrócił do miasta...
Zostawało mu wiele do czynienia, a naprzód samo opatrzenie mieszkania, gdyż ks. Wacławowi ciężarem być nie chciał.
W tych myślach na rynek krakowski wchodził, gdy jednego z współbiesiadników wczorajszych, dawniej też sobie znajomego syna kupieckiego, którego Gąską zwano, ujrzał w wesołym humorze, kroczącego ku Sukiennicom.
Poznał go zdala Gąska i stanął...
Z wczorajszego wesela i biesiady jeszcze mu coś dobrej myśli pozostało. Począł wabić ku sobie studenta.
— Toście wczoraj nam z pola zbiegli niedotrzymawszy placu — rzekł wesoło. — Szukano was nadaremnie...
— Ani się dziwcie temu — odparł Grześ — com miał smutny i znużony robić między wesołymi?
— Bylibyśmy cię upoili i rozochocili?
— Albo ja was otrzeźwił i zasmucił. Trosk mam dosyć i do czynienia wiele...
— Ktoby temu wierzył! — rozśmiał się Gąska — albośmy to cię dawniej nie znali, żeście umieli podołać wszystkiemu, tak i dziś... Nie darmo macie głowę na karku...
— I głowa nie pomoże wiele, gdy rąk niema za co zaczepić — smutnie odezwał się Grześ.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom I.djvu/136
Ta strona została uwierzytelniona.