Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom I.djvu/140

Ta strona została uwierzytelniona.

— A co jej potem — dodał Gąska — wolałaby szyć i kuchni pilnować...
Matka nie zaprzeczała temu. Strzemieńczyk się nie mięszał do rozmowy. Wtem gospodarz wstał i odezwał się.
— Nie pójdziecie dziś do Balcerów? Wesele trwa i pewnie jeszcze dni kilka się przeciągnie. Ja zajrzę też, chodźcie ze mną.
Zawahał się Grześ, ciągnęło go tam bardzo, obawa jakaś odpychała. Iść tam, aby mu serce bolało więcej? Nigdy on wprawdzie na wielkiej przyjaźni do swej uczennicy, nadziei żadnych nie pokładał; wiedział, że ubogie chłopie, choć szlachectwo jego coś ważyło, do zamożnej kupcowej nie mógł się posunąć, a jednak teraz, gdy ją widział zamężną, zazdrość i jakieś uczucie niewysłowionej boleści, serce mu uciskało...
Nie doczekawszy się odpowiedzi, Gąska nalegać począł mocniej.
— Chodź ze mną. Wczoraj za wami tam wszyscy się oglądali, będą wam radzi...
— Wyście też byli na weselu? — zapytała stara.
— A jakże! — rzekł Gąska. — Stary pono znajomy Balcerów i bardzo go tam witali serdecznie.
Strzemieńczyk z gorzkim uśmiechem zwrócił się do gospodyni.
— Tak — rzekł — gdym pauprem przybył